Zakonnica na wojnie
Jako osoby wierzące, musimy teraz użyć silnej broni – modlitwy. Drodzy Czytelnicy, proszę, dołączcie się do tej modlitwy. Módlmy się za siostry elżbietanki w Ukrainie. I za całą Ukrainę.
– Tylko proszę, niech pani nie robi ze mnie żadnej bohaterki! - powiedziała s. Jonasza (na zdj. po lewej), gdy przejechała całą Ukrainę, aby wrocić do klasztoru i swojej współsiostry Anny (na zdj. po prawej)
„W tej chwili najbardziej jest potrzebna modlitwa, żeby Pan Bóg zachował nasze miasto i naszą parafię od zniszczeń. Potrzebna jest modlitwa o pokój, o zakończenie tego koszmaru” – mówi polska elżbietanka z klasztoru w Czarnomorsku.
Tekst: Marta Tomczyk-Maryon Zdjęcia: Siostry św. Elzbiety w Czarnomorsku
W Ukrainie istnieją dwa Domy zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety: w Czarnomorsku i Czerwonogradzie. Jedna z sióstr z tego pierwszego klasztoru w stała się ostatnio bohaterką kilku artykułów, które ukazały się w prasie katolickiej. Uwagę polskich dziennikarzy przyciągnęła odwaga i determinacja siostry Jonaszy, która postanowiła nie tylko pracować na Ukrainie, ale… wrócić tam z rekolekcji w Polsce, gdy wybuchła wojna. Udało mi się skontaktować i porozmawiać z siostrą Jonaszą. Otrzymałam od niej również nagrania i zdjęcia. Na podstawie tych materiałów powstał ten artykuł.
Siostry elżbietanki w Ukrainie
Siostra Jonasza (Alicja Bukowska) ma polskie korzenie. W prowincji ukraińskiej Zgromadzenia Sióstr Św. Elżbiety jest dopiero od roku. Razem z siostrą Anną, która jest Ukrainką, posługuje w Domu elżbietanek w Czarnomorsku, małej miejscowości położonej 20 km na południowy zachód od Odessy.
W drugiej placówce, w Czerwonogradzie koło Lwowa, są trzy siostry: dwie Polki - S.M. Karolina, S.M. Mirosława oraz Ukrainka S.M. Oksana.
Na co dzień siostry elżbietanki pracują głównie w parafiach - katechizują, prowadzą świetlice dla dzieci, pomagają najbardziej potrzebującym, chorym w domach i bezdomnym. W Czarnomorsku elżbietanki stanowią ogromne wsparcie dla bardzo nielicznej wspólnoty katolickiej, ale drzwi ich klasztoru otwarte są dla wszystkich głodnych i potrzebujących.
Niespodziewane zakończenie rekolekcji
Wybuch wojny zastał siostrę Jonaszę na rekolekcjach w Polsce. Mogła tu zostać i być bezpieczna, jednak zdecydowała inaczej.
– Moja współsiostra została w naszym klasztorze zupełnie sama. W mieście nie ma kapłana. Siostra Anna sama organizuje modlitwę i najpilniejszą pomoc materialną, przyjmuje ludzi u nas w klasztorze – powiedziała Radiu Watykańskiemu elżbietanka. – Ludzie przychodzą się modlić, siostra organizuje adoracje. Cały czas jesteśmy w kontakcie, staram się podtrzymywać ją na duchu, żeby psychicznie nie wysiadła w tej sytuacji – mówiła siostra Jonasza.
Wiadomości, które przekazywała siostra Anna były coraz bardziej niepokojące: przez pierwsze dni wojny w Domu sióstr słychać było wybuchy, przychodziło coraz więcej głodnych ludzi. Zjawiła się również kobieta w ósmym miesiącu ciąży z małym chłopczykiem i zapytała, czy klasztorze jest piwnica. Niestety nie ma w nim piwnicy. Czarnomorsk to miasto, w którym nie ma ani schronów, ani piwnic w domach.
– Zaczynają się ruchy wojsk w stronę Odessy. Zaczyna się robić niespokojnie, dlatego muszę tam dotrzeć jak najszybciej, zanim się to wszystko zacznie, bo mogą być potem drogi zupełnie nieprzejezdne. Będę jechać sama. Ufam, że Pan Bóg bezpiecznie mnie poprowadzi
- powiedziała siostra Jonasza.
Samochód załadowany po brzegi
W Polsce elżbietanka zorganizowała zbiórkę humanitarną. Znajomi rzucili pomysł, żeby zapakować jej auto po brzegi, skoro postanowiła wrócić. Chciała zabrać jak najwięcej potrzebnych rzeczy, m.in. leki i opatrunki, o które prosili policjanci z Czarnomorska. Do zbiórki dołączyła się rodzinna parafia siostry pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Czarnym Borze.
– Ludzie przynieśli najróżniejsze rzeczy, nawet kanistry z benzyną na drogę. Wartość tego ładunku jest nieoceniona – przyznała zakonnica.
Siostra Jonasza przed wyruszeniem w niebezpieczną podróż z ufnością wierzyła, że bezpiecznie dotrze na miejsce. Wyznała również, że jej ulubiony święty to Archanioł Michał - nie tylko patron policji, ale również patron Ukrainy.
– Uważam, że to nie przypadek, że tam jestem, że tam służę, i że tam zostałam posłana. Wiem, że on mnie pilnuje i że naprawdę mi we wszystkim pomaga – powiedziała elżbietanka Radiu Watykańskiemu.
- Ludzie przynieśli najróżniejsze rzeczy, nawet kanistry z benzyną na drogę. Wartość tego ładunku jest nieoceniona.
Podróż przez kraj ogarnięty wojną
Odległość od granicy z Ukrainą do klasztoru w Czarnomorsku to 900 km. Do tego trzeba dodać jeszcze spory kawałek drogi w Polsce. W sumie 1500 km. Do tego obrazu dorzućmy jeszcze zapakowany po brzegi samochód i młodą zakonnicę, która postanowiła sama przejechać przez ogarnięty wojną kraj. Podczas tej podróży wiele osób wspierało ją duchowo. Siostra Jonasza robiła nagrania, które wysyłała tym, którzy się za nią modlili.
5 marca, sobota
„Nocleg miałam u sióstr serafitek w Ustrzykach Dolnych. Załapałam się rano na Mszę św. Cieszę się bardzo z tego, bo to pierwsza sobota miesiąca, a ja nie chciałam jechać bez Pana Jezusa”.
Przekroczenie granicy polsko-ukraińskiej odbyło się szybko i bezproblemowo: po polskiej stronie siostra nie musiała nawet wysiadać z samochodu. Wszyscy rozumieli, że najważniejsze jest, aby pomoc jak najszybciej dotarła do celu.
„Teraz jestem ponad 240 km od przejścia, gdzie przekraczałam granicę. Tutaj jest na razie spokojnie, ale widać, że ludzie się szykują do obrony, co 5 km jest posterunek i barykady (…). Na posterunkach sprawdzane są wszystkie samochody. Od granicy minęłam już ze czterdzieści takich posterunków, bardzo się ta droga ciągnie. Mam 350 km do przejechania dzisiaj, do godz. 21 muszę dotrzeć do mojej kuzynki w Gródku Chmielnickim. Na dzisiaj jestem bezpieczna. Teraz tankuję samochód: staram się brać po 10 litrów, bo więcej niż 20 nie sprzedają. Gdy ubywa mi 10 litrów, wtedy zjeżdżam na stację i tankuję. Wiem, że bardzo dużo osób się za mnie modli, czuję to i dziękuję wam za wsparcie”.
6 marca, niedziela
„Jestem już prawie u celu dzisiejszej podróży, jestem bezpieczna, żyję. Powinnam dojechać do Hajworonu, to jest jakieś 100 km na południowy wschód od Umania. Jechałam bocznymi drogami, bo na głównej drodze są bardzo duże korki. Tam jadą autobusy i samochody z pomocą humanitarną. Droga była dzisiaj bardzo wymagająca, kierownicę musiałam trzymać obiema rękami, jestem potwornie zmęczona. Dwa czy trzy razy wpadałam w taką dziurę, że myślałam, że stracę koła, ale na razie auto się trzyma. Ta sytuacja tutaj jest potworna, ale co zobaczę dalej, tam, gdzie naprawdę się coś dzieje?”.
Przez całą drogę siostra Jonasza martwiła się o benzynę, nie na wszystkich stacjach mogła zatankować. Nie można było jechać szybciej niż 40-60 km na godzinę. Zawodziła również nawigacja i Internet. Podróż opóźniały kontrole na posterunkach. Miała jednak wiarę, że dotrze do celu.
7 marca, poniedziałek
„Dotarłam do domu szczęśliwie, jestem cała i zdrowa. To była chyba najlepsza część drogi. W Hajworonie, gdzie nocowałam, spotkałam ojca Stanisława Winiarskiego, który uciekł z Krymu i teraz pomaga tutaj, na tym terenie. Na trasie z Hajworonu do Odessy wozi dary, które spływają już z Polski i praktycznie codziennie jeździ tą trasą. O. Winiarski pomaga również parafiom, w których zabrakło kapłana - które kapłani opuścili z powodu wojny. Gdzie może, dojeżdża zwłaszcza w niedziele. Dziś rano odprawił dla mnie Mszę św. Jestem bardzo szczęśliwa. Całe powietrze ze mnie schodzi i mogę chwilkę odetchnąć. W każdym razie wiem, że to, że tu dotarłam, to dopiero początek… więc nadal was proszę o modlitwę. Pozdrawiam też tych, którzy się o mnie martwili i nie wierzyli, że tu dotrę. Ale chcę wam powiedzieć, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Wierzę, że ta siła, która mnie tu pchała do domu, to jest Pan Bóg i że mogę się tu na coś przydać”.
Proszę nie robić ze mnie bohaterki
Chciałam porozmawiać siostrą Jonaszą, aby zapytać, jak wygląda sytuacja w Czarnomorsku. W poniedziałek 7 marca około godziny 21.00 udało nam się skontaktować.
– Niestety nie mam czasu na długą rozmowę, bo jestem po kilku dniach jazdy samochodem. Udało mi się wrócić z jedzeniem i darami z Polski. Jestem bardzo zmęczona, musimy rozpakować samochód i przygotowujemy się… zabezpieczamy i zabijamy okna… To dopiero początek, musimy się przygotować, dopiero teraz przyjdzie najgorsze. Musimy przeżyć - powiedziała s. Jonasza.
Po chwili milczenia dorzuciła:
– Tylko proszę, niech pani nie robi ze mnie żadnej bohaterki!
9 marca ponownie udało mi się skontaktować z siostrą Bukowską. Zapytałam ją, jaka jest sytuacja w Czarnomorsku i czy można im w jakiś sposób pomóc. Po dwóch godzinach dostałam od siostry nagranie:
„Mieliśmy dwie, spokojne noce, syreny nie wyły, tylko jedna wczoraj, w ciągu dnia. Natomiast przedwczoraj syreny wyły przez kilka godzin. Uważamy, że teraz jesteśmy bezpieczne, ale nie wiemy jak długo to potrwa. Z tego co wiemy, gdy Rosjanie przebiją się przez Mariupol i zdobędą tam wszystko, co chcą, uderzą wszystkimi siłami na Odessę. Odessa jest bardzo dobrze przygotowana. My na szczęście jesteśmy po zachodniej strony Odessy, więc trochę liczymy na to, że do nas to nie dojdzie. Ukraińcy nie oddadzą Odessy, ale wszystko może się zdarzyć. Nie wiemy, co będzie.
Czy można nam jakoś pomóc? W tej chwili trudno powiedzieć. Pomagamy, jak możemy, biednym, gotujemy zupę. Od kiedy wróciłam, w ciągu tych trzech dni udało nam się pomóc kilku rodzinom. Jednej rodzinie z naszej parafii znalazłyśmy dom w Polsce. Druga rodzina, nasi sąsiedzi też chcą wyjechać. Nie wiem, czy ja nie zawiozę ich na granicę, bo nie mają innej możliwości. Mąż jest marynarzem i jest w tej chwili w rejsie, popłynął na pół roku i nie wiadomo, w której części świata teraz jest, a ona została sama z pięciorgiem dzieci. Dwóch starszych synów chce tu zostać, a ona chce uciekać z trojgiem młodszych. Jeśli nie znajdziemy innego transportu, to ja zawiozę ich na granicę. Najmłodsze dziecko jest niepełnosprawne, ma zespół Downa, momentami jest agresywne i dlatego wykluczony jest transport publiczny. W pociągu nikt z nimi nie wytrzyma, bo prostu potrzebuje specjalnej opieki i cierpliwości. W każdym razie w tej chwili w ten sposób pomagamy. Nasze domy nie są jeszcze zniszczone, to wszystko się okaże, więc nie wiem, czy jest teraz taka potrzeba, aby ludzie nam wpłacali pieniądze, bo sporo ofiar już wpłynęło. Myślę, że te pieniądze zostaną wykorzystane, jak to wszystko się skończy i wtedy zobaczymy na jakim polu będziemy mogli zadziałać i pomagać tutaj. Na pewno w tej chwili najbardziej jest potrzebna modlitwa, żeby Pan Bóg zachował nasze miasto i naszą parafię od zniszczeń. Potrzebna jest modlitwa o pokój, o zakończenie tego koszmaru”.
Pisząc ten artykuł, starałam się spełnić prośbę siostry Jonaszy - nie używać „wielkich” słów i - jak sobie życzyła – „nie robić z niej bohaterki”. Nie było to łatwe, szczególnie gdy pomyślę, że być może drugi raz sama podejmie na ryzyko przejechania 900 km przez coraz bardziej rozpaloną wojną Ukrainę.
W tej wojnie walczą nie tylko żołnierze, walczą również kapłani i siostry zakonne. Walczą lekarze, organizacje i wszyscy Polacy, którzy przyjmują Ukraińców do swoich domów. W jakiś sposób walczymy również my tutaj, w Norwegii – wysyłając pieniądze lub samochody z pomocą do Ukrainy.
Jako osoby wierzące, musimy teraz użyć silnej broni – modlitwy. Rosjanie zapewne wkrótce uderzą na Odessę. Drodzy Czytelnicy, proszę, dołączcie się do tej modlitwy, zaproście do niej swoich znajomych. Módlmy się za siostry elżbietanki w Ukrainie. I za całą Ukrainę.
W tekście wykorzystałam rozmowę i nagrania, które dostałam od siostry Bukowskiej, materiały ze strony na FB i artykuł z Vatican News, który znajdziecie TUTAJ
Kontakt do sióstr elżbietanek na Ukrainie
Przeczytaj więcej:
Czas na posługę miłosierdzia. Rozmowa z ukraińskim księdzem Grzegorzem Nazarem